Spis treści:
RPA – druga część podróży po Przylądku Dobrej Nadziei
Opuściliśmy Cape Town z żalem, bo niewiele jest takich miejsc na świecie, gdzie przyroda i człowiek jakoś tak dobrze współgrają. Ale dalej czekał już na nas Przylądek Dobrej Nadziei.
Zatoka, nad którą leży Cape Town wraz z Robben IslandUdało nam się wynająć fajnego SUV-a w cenie osobówki. Zresztą o tym trzeba powiedzieć wprost – RPA jest tańsze niż Polska, czasem znacznie, więc mogliśmy się cieszyć wszystkim do woli. Podróżowaliśmy we trójkę naprawdę wygodnie. Po kilku kilometrach opanowałem kierownicę po prawej stronie, jedynie do końca mylił mi się kierunkowskaz z wycieraczkami :). Ruszyliśmy na południe, zachodnią stroną Przylądka, wzdłuż Pacyfiku. Zaczęliśmy rozumieć, dlaczego w 1652 roku Holendrzy a konkretnie Jan van Riebeeck wzniósł tutaj stację zaopatrzeniową i Castle of Good Hoop. Dobra z naszego punktu widzenia pogoda jest cały rok, ziemie żyzne, ale jak trzeba również trudne, idealne dla winnej latorośli. Góry, oceany, rzeki, przestrzenie. Wszystko czego potrzeba człowiekowi do szczęścia. A do tego suchy klimat i temperatury latem umiarkowane do 33 stopni. Prawie jak w Polsce 🙂
Naszym oczom ukazały się przepiękne widoki a cząstka naszych serc już chyba na zawsze pozostała w Afryce.
Fish on The Rock
W podróży mamy tak, że lubimy mieć absolutny przegląd kulinarny. Próbujemy tanie jadłodajnie, street food, eleganckie restauracje by mieć orientację jak kulinarnie wyglądany dany kraj. A Republika Południowej Afryki naprawdę prezentuje się na bogato.
Jechaliśmy do zatoki Hout Bay by odwiedzić kultowy, południowoafrykański fastfood – Fish on The Rock. Nie mylcie tego z kebabem, hot-dogami i hamburgerem z psa mielonego razem z budą.
Menu w Fish on the Rock jest tak proste jak i dania, które serwują. Ale ich siłą jest świeżość, załoga kuchni, która zna lokalne smaki i właśnie prostota. A także wieeeelkie porcje w rozsądnych cenach, co sprawia, że w Fish on the Rock w porze obiadowej trudno znaleźć przy ławach i stołach wolne miejsce.
Jedząc w Fish on the Rock wypoczywacie, bo gdy odbierzecie swoją porcję, możecie się ulokować na ławach z widokiem na Houte Bay, słuchać jak fale Oceanu Atlantyckiego biją o brzegi i spokojnie delektować się pysznymi krewetami. A obok foki, które niestety dokarmiają tubylcy, drą się w niebogłosy, że nie dostały żadnej pyszności i potrafią nawet wyskoczyć do człowieka z pretensjami 🙂
Pingwiny z Boulders
Posileni, ruszyliśmy w dalszą drogą już w poprzek przylądka do Simonstad i Boulders, gdzie mieliśmy obejrzeć pingwiny- a jakże – przylądkowe.
Ponad sto lat temu na Czarnym Lądzie żyło około 4 milionów pingwinów. Teraz jest ich około 55 tysięcy i grozi im wyginięcie. Na szczęście władze RPA prowadzą bardzo intensywne programy ochrony tych ptaków, które gnieżdżą się w trzech oficjalnych koloniach. Wejście do Bulders kosztuje 55 randów i część tej kwoty jest przeznaczana właśnie na ich ochronę.
Pingwiny z kolonii w Boulders
Jedyne co nam przeszkadzało to tłumy jakie przewalały się przez kolonie pingwinów. Szczęście, że całość trasy po wydmach i skałach była zbudowana w formie drewnianej konstrukcji z barierkami tak, że nikt nie mógł zbliżać się do ptaków. Zdecydowanie omijajcie porę południową jeśli chcecie nieco spokojniej podziwiać pingwiny, poranek czy też popołudnie mogą wydawać się idealne.
Przylądek Dobrej Nadziei – w końcu
No i w dalszą drogę, która im dalej na południe tym była węższa, ale coraz bardziej malownicza. Wjechaliśmy na teren Parku Narodowego Przylądka Dobrej Nadziei. Mimo środka lata czuć, że do Antarktydy niedaleko. W krótkich koszulkach czuliśmy powiewy ostrego, chłodnego powietrza, szczególnie gdy wdrapaliśmy się na taras widokowy latarni, z której widać ostro wcinający się ocean koniec Przylądka.
Latarnia Cape of Good Hope
Droga na szczyt skały, na której znajduje się Latarnia Cape of Good Hope
Znowu mieliśmy szczęście i trafiliśmy w dosłownie piętnastominutowe okienko pogodowe. Chmury rozwiały się w momencie gdy wchodziliśmy na szczyt, dlatego mogliśmy spojrzeć w dal i zobaczyć jak wygląda Ocean po tej stronie Afryki.
Po chwili gdy zeszliśmy by obejrzeć skałę z dołu. Pogoda zmieniła się błyskawicznie, tak jak bywa tu zwykle. Właśnie tego przez wieki bali się marynarze. Silne fale waliły w rozsiane wokół przylądka skały, nie robiąc jednak wrażenia na wypoczywających na skałach kormoranach. Widok naprawdę niesamowity, obrazek pełen grozy.
Próbując dostać się jak najdalej w ocean oczywiście zaliczyłem małą kąpiel, na szczęście bez strat w sprzęcie. Dalej mogliśmy podziwiać roślinność odporną na silne wiatry wiejące tu prawie ciągle.
Czas wracać tym bardziej, że po drodze było jeszcze mnóstwo atrakcji i malowniczych miasteczek z czasów kolonialnych.
Przylądek Dobrej Nadziei – wschodnie wybrzeże
Powrót wschodnim wybrzeżem gwarantował niezapomniane widoki, jak choćby ponowne odwiedziny Simonstad, czy Boulders, ale sama nadmorska droga robiła niesamowite wrażenie, była nieziemsko malownicza. Dobrze trafiliśmy, było popołudnie, wszyscy wracali do domów, raczej z Cape Town, więc droga w przeciwnym kierunku była kompletnie zablokowana. Zatrzymaliśmy się na chwilę w Kalk Bay i to był dobry wybór. Domki z czasów kolonialnych, do tego nowoczesne galerie z klimatem, antykwariaty i sklepy z antykami, gdzie można było dostać pamiątki z czasów apartheidu.
Ale najlepsze dopiero czekało. Przeszliśmy przejściem podziemnym pod torami i trafiliśmy w inny świat. Prawie w oceanie funkcjonowała jedna z najlepszych knajpek jakie udało się odwiedzić podczas naszych podróży. Nazywała się Brass Bell i miała swoją przebogatą historię. Istnieje od 1939 roku do dziś w prawie niezmienionym kształcie.
Wisienka na torcie – Brass Bell
Historia knajpki nie dawała gwarancji, że będzie dobrze, ale gdy zaczęliśmy dyskretnie zaglądać przez ramię współjedzącym to byliśmy już prawie pewni, że będzie co najmniej dobrze. Spokojnie rozsiedliśmy się, zamówiliśmy jedzenie i czekamy. Jednak gdy dania pojawiły się kubki smakowe miały ucztę. Pyszne ryby z gatunku strzępieli, krewety, langusty, znakomite, schłodzone Chenin Blanc.
Czytając nasze posty pomyślicie, że zawsze się zachwycamy ale nie. Wychodzimy z założenia, że nie ma co tracić czasu na rozpamiętywanie słabych miejsc, chyba, że jest tak okropnie, że trzeba o tym powiedzieć, by nikt inny nie zaliczył wpadki. Ale Brass Bell to miejsce, które koniecznie trzeba odwiedzić. Będziecie zachwyceni jak my.
Restauracja oferuje coś jeszcze. Przed lub po posiłku, można skorzystać z oceanicznych basenów, które tym się różnią od wód otwartych, że woda tu jest spokojna i bardzo nagrzana, podczas gdy temperatura wody w Oceanie latem przypomina tę w Bałtyku w pełni sezonu. Głowy nie urywa.
W drogę wschodnim wybrzeżem Przylądka – Muizenberg
Wzdłuż oceanu ruszamy dalej, po drodze mijamy całkiem sporą bazę marynarki wojennej oraz baterię nabrzeżnej artylerii, piękne mariny oraz długie piaszczyste plaże. Rozanieleni po dobrym obiedzie, który wciąż wspominamy dojeżdżamy do Muizenberg. Kolejnego kolonialnego miasteczka, które wyglądało jakby żywcem zostało przeniesione z XIX -go wieku.
Z jednej strony budynki dworcowe, z drugiej armaty a dalej Ocean i raj dla serferów. To kolejne miejsce, z którego nie chciało nam się ruszać w dalszą drogę.
Stąd najlepsza droga by wzdłuż wybrzeża ruszyć do Hermanus, Przylądka Aghulas – by spełnić kolejne marzenie, dalej do przepięknej Knysny oraz Plettenberg Bay. Ale o tym już w kolejny odcinku…
cdn. w tekście
Filmy z podróży Szalonych Walizek
Zapraszamy również na nasz filmowy kanał na Youtube, gdzie znajdziesz filmy i vlogi z podróży. Nie zapomnij zostawić suba i kliknąć dzwonek z przypomieniami.
Mega zdjęcia, mega pogoda – w jakim miesiącu byliście w Kapsztadzie? Pozdrowienia!
Hej, dzięki. My byliśmy na przełomie stycznia i lutego. Pozdrawiamy
[…] c.d.n. w tekście RPA – Przylądek Dobrej Nadziei kliknij […]
[…] RPA – Przylądek Dobrej Nadziei. […]